piątek, 17 czerwca 2016

Poszukiwanie skarbów pod Halą Targową w Krakowie

Towarzyszący poszukiwaniu skarbów dreszczyk podniecenia sprawia, że na targi staroci wybieram się chętnie, a wczesna pobudka nie stanowi problemu w myśl zasady: kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Niedziela jest wręcz wyczekiwana od poniedziałku. Specyfika targu polega na tym, że nigdy nie wiesz co uda się w tym tygodniu znaleźć... i im bardziej niepowtarzalne rzeczy szukamy, tym  silniejszy wewnętrzny przymus odwiedzania tego miejsca. A nuż coś interesującego nas ominie?

Szybkim i pewnym krokiem zbliżałem się do Hali Targowej w Krakowie. Głosy kupców stawały się donośniejsze, wciąż jednak stoiska były poza zasięgiem mojego wzroku. Ale nie byłem już sam, kilka osób dołączyło do mnie i bez słowa szliśmy ku wspólnemu celowi wypadu. Wkrótce pierwsze kramiki ze starociami pojawiły się na horyzoncie. Ludzie, widać było, byli w swoim żywiole, jedni gorączkowo biegli do swoich ulubionych kupców i zachłannie połykali oczami przedmioty wystawione na ich stołach i ceratach, inni zaś w skupieniu i metodycznie skanowali wzrokiem dostępne towary idąc tam i sam.


Najlepszą porą roku na zakupy jest wiosna i wczesne lato. Wraz z ociepleniem pojawiają się nowi sprzedawcy, jest też większa różnorodność, ponadto pojawiają się w sprzedaży cebulki kwiatów, bób czy truskawki. Pierwsi śmiałkowie pojawiają się tuż po godzinie 5:00 nad ranem. Pusty plac pod halą targową przeistacza się w plac manewrowy. Następuje rozładunek samochodów i już po kilkudziesięciu minutach pierwsze stoiska wypełnione są po brzegi przywiezionym towarem. Na większości panuje nieład, nierzadko wielowarstwowy, który jest pokłosiem potrzeby ograniczenia zajmowanego, bo odpłatnego, miejsca. 

Wschodzące coraz wyżej słońce powoli zmieniało oblicze ziemi. Rzeczy zyskiwały na wyrazistości, a ludzie zarówno kupujący, jak i sprzedający stawali się radośniejsi. To miejsce w pewien szczególny sposób jednoczyło, zasypywało podziały polityczne, a światopogląd przestawał odgrywać jakąkolwiek rolę. Dominował spajający wszystko handel. Powietrze wypełniały głosy negocjacji, pytań i odpowiedzi, a także rozmów o sprawach ważkich i nijakich. Różne były tu osobowości i temperamenty. Mieszały się języki i akcenty. Dominowali Polacy i Żydzi, ale było też sporo Ukraińców, trochę Czechów i turystów próbujących się dogadać ze sprzedającymi w języku niemieckim czy angielskim. Czasem pośredniczę w tych wielojęzycznych potyczkach, gdy słyszę, że bariera językowa nadto utrudnia porozumienie. W zamian można otrzymać różnie okazywaną wdzięczność – tradycyjne podziękowanie lub uśmiech, i to też było najczęstsze.


Tłum gęstniał, zapach tytoniu, ludzkich ciał dawał się coraz bardziej we znaki. Gwar opanował targ, wymiana zdań była coraz bardziej utrudniona, choć myśli wciąż napływały ostre i czytelne. W powietrzu czuć było rosnący duch rywalizacji. Przestrzeni ubywało. Przewagę odzyskiwali sprzedający, wstępowała w nich nadzieja i w negocjacjach byli mniej ustępliwi. Liczyli na wyższe ceny, póki napływ potencjalnych nabywców ich dóbr narastał. Gdy cena mnie nie satysfakcjonuje, pozwalam sprzedającemu przemyśleć sprawę i wracam do niego po godzinie czy dwóch. Pal licho, jeśli przedmiot został w międzyczasie sprzedany – godzę się bowiem na takie ryzyko. Jeśli jednak wciąż się poniewiera, to szansa na dobicie targu wyraźnie rośnie. Zasadniczo, im większy, cięższy i delikatniejszy przedmiot tym chętniej sprzedawca gotów jest się go pozbyć, ponieważ odpada wówczas ryzyko uszkodzenia i wymagająca logistyka. Czasami jednak sam daję za wygraną i wracam po przedmiot pogodzony z koniecznością zapłaty wyższej niż pierwotnie planowanej ceny.


Przed godziną 8:00 ostatnie nieliczne już wolne miejsca na targu zapełniały się maruderami. Sprzedawcy, którzy nie posiadali rezerwacji coraz liczniej okupowali przylegające do targu chodniki. To tam też najczęściej można spotkać Straż Miejską, która poucza i od czasu do czasu wystawia mandaty sprzedającym, którzy rozłożą swoje niewielkie kramiki w miejscu do tego nieprzeznaczonym.

Ukrop lał się z nieba, jednak dla młodego organizmu nie robiło to najmniejszego wrażenia. Kątem oka dostrzegałem leniwie płynące chmury a w oddali większe chmury z deszczowym potencjałem. Zauważył je również jeden z handlarzy, który ze spokojem oznajmił "przychodzi deszcz, wszystko zalewa i przechodzi". Oby jednak nie padało. Bo to właśnie deszcz przy otwartych na chmury stoiskach prowadzi do chaotycznego okrywania dobytku przez sprzedających. Jeśli deszcz wydaje się być przelotny lub ma charakter kapuśniaczka wówczas jest nadzieja, że wszystko wróci do normy. Jeśli nie, to humory wszystkich ulegają rychłemu pogorszeniu, handel zamiera i targ powoli się wyludnia. Co prawda pozostaje jeszcze niewielka część zadaszonej części targu, jednak tam staroci jest jak na lekarstwo – dominują stoiska z czasopismami, książkami, zabawkami i innymi drobnymi rzeczami.


Kolejna godzina spędzona na targu coraz dobitniej przypominała chaotyczną wędrówkę a wręcz błądzenie. Według planu wszystkie stoiska zostały już odwiedzone, jednak z tyłu głowy pojawia się uporczywa i nękająca myśl, że coś pominąłem, nie dostrzegłem. Bez świadomości tego, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy, łowów nie mógłbym określić za w pełni udane. Choć w takich miejscach wydaje się to nieuniknione, ponieważ powierzchnia handlowa kosztuje, co powoduje, że wiele stoisk jest zbita, przedmioty nawarstwiają się, przez co źle wyeksponowane utrudniają wizualną penetrację kupującym.

Nieraz już wracałem do domu z pustymi rękoma. I choć sama wędrówka jest wynagradzająca, to człowiek odczuwa niedosyt. Tego dnia nie udało mi się odkryć skarbu, którym można byłoby się pochwalić. Z doświadczenia wiem jednak, że cierpliwość jest największą cnotą kolekcjonera i prędzej czy później zawsze udaje się nabyć coś niezwykłego oraz historycznie i zabytkowo wartościowego. Dziś najwyraźniej los uśmiechnął się do kogoś innego – opuszczając targ usłyszałem zdanie wypowiedziane przez jednego z handlarzy. Oznajmił mniej lub bardziej żartobliwie, iż "strzyżenie krakowskich baranów uważa za udane"...

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Prezent doskonały – łyżeczki do soli od siostry

Kilka dni temu otrzymałem od mojej siostry wspaniały upominek, w którym znalazłem między innymi trzy łyżeczki do soli. Pochodzą one z różnych zakątków świata – Niemcy, Włochy i Anglia. Wszystkie trzy są urocze, aczkolwiek na szczególne wyróżnienie zasługuje łyżeczka pochodząca z Anglii (ta po prawej) z uwagi na jej rozmiar – to najmniejsza srebrna łyżeczka do przypraw, jaką mam w swojej kolekcji!


Łyżeczka pochodzi z Birmingham (Anglia) i została ocechowana w 1895 roku. Jej wytwórcą był Henry Manton (H.M), którego zakład złotniczy powstał w Birmingham w 1832 roku. Waga łyżeczki to 1,6 gram, długość łyżeczki to zaledwie 46 mm.


Trzonek wykonany z kręconego drutu zakończony kuleczką. Czerpak w formie muszli przegrzebka o szerokości 17,5 mm. Na czerpaku wybite są cechy i znaki probiercze. Lew (standard srebra o próbie 925 – sterling), kotwica wskazująca na miasto, w którym cechy na srebrze zostały wybite oraz datownik (rok 1895).